O hodowli pszczół - wspomnienia pszczelarza z Kresów Wschodnich Rzeczypospolitej

Pana Jana Poznańskiego

poz 0001Pan Jan Poznański ma obecnie 90 lat i mieszka w Gęsińcu koło Strzelina. Urodził się i wychował we wsi Panasówka, powiat Skałać województwo Tarnopolskie, na dawnych Kresach Wschodnich Rzeczypospolitej Polskiej. Była to duża wieś licząca ok. 100 numerów zamieszkała przez ludność polską oraz 5 rodzin narodowości ukraińskiej.
Pszczelarstwem zajmował się od najmłodszych lat. Ojciec jego zajmował się gospodarstwem rolnym a oprócz tego miał jeszcze pasiekę składającą się z 40 uli słowiańskich, które miały po 15 ramek. Pasieka znajdowała się w sadzie koło domu. Na zimę była przenoszona do tzw. stebnika, którym był specjalny murowany budynek. Oprócz ojca Pana Poznańskiego pszczelarstwem zajmowało się we wsi jeszcze kilka osób, 4 osoby miały duże pasieki – jeden nawet ok. 100 uli i kilku po dwa, trzy ule na własne potrzeby.

Ule słowiańskie jakie posiadał w pasiece ojciec Pana Poznańskiego były 15 ramkowe. Ramki w ulu były stojące, opierając się od dołu na deseczce, zamocowanej 15 centymetrów od dna ula. Góra nie była mocowana ani zawieszana. Ramki wyciągano przez „drzwi" z boku ula. Wstawiając ramki lub sprawdzając je trzeba było wszystkie wyciągnąć na zewnątrz aby zobaczyć pierwszą od drugiego boku. Ustawiano je wtedy na stojaku obok ula. Wyszukując matki, wyciągano po kolei ramki sprawdzano czy jest na nich matka, gdy nie znaleziono ustawiano ramkę na stojaku i wyjmowano następną. Gdy nie znaleziono matki ojciec Pana Poznańskiego a później on sam brał płytę tzw. rzeszoto w kształcie koła z występem i gwoździem wbitym na środku płyty, opierał występ o dno ula od strony „drzwi" i po kolei strzepywał pszczoły obserwując czy pojawi się matka wśród pszczół wchodzących występem do ula. Gwóźdź służył od oparcia ramki i obracania na nim podczas szukania matki. W ten sam sposób postępowano po 8 dniach od zabicia matki pszczelej w celu zerwania niechcianych mateczników. Przeważnie zostawiano po jednym mateczniku. Pod daszkiem ula, który był na zawiasach była gruba deska ok. 15 cm wydrążona tak aby zmieściło się tam ok. 1 l syropu. Była to podkarmiaczka. Pszczoły dostawały się do niej przez otwór wydrążony w „suficie" ula.

Ziemie w tamtym rejonie są bardzo urodzajne. Jak mówi Pan Poznański nie trzeba było żadnego nawozu ani obornika by ziemia wspaniale rodziła. W pobliżu jego wsi nie było żadnych lasów ani nieużytków, drzew też było mało, nie uprawiano rzepaku stanowiącego dzisiaj główny pożytek w obecnym miejscu zamieszkania Pana Poznańskiego. Głównym i jedynym pożytkiem towarowym była gryka. Pola w pobliżu wsi należały do dziedzica Pana Zagórskiego , który nie uprawiał gryki, natomiast mieszkańcy wsi siali grykę dla siebie i na sprzedaż. Były to różne kawałki 30 – 50 arów ale było ich dużo i sianych w różnych terminach tak , że okres kwitnienia znacznie się wydłużał. Grykę siano rzadko, tak, że tworzyła ona krzaki z mnóstwem bocznych odrostów. Odległość pół obsianych gryką powodowała konieczność podwożenia uli na plantacje gryki. Nie było jednak żadnych niesnasek z zajmowaniem stanowisk przy gryce. Grykę po przekwitnięciu koszono kosami, składowano w stodołach i młócono w zimie cepami. Były również urządzenia mechaniczne do młócenia gryki, jednak powodowały one uszkadzanie ziaren, co potem uniemożliwiało oddzielenie plew od kaszy i powodowało znaczny spadek jej ceny . Jak Pan Poznański pamięta za 100 kg gryki płacono 20 – 24 zł, mniej więcej tyle samo co za pszenicę.
poz 0003Ponieważ grykę siano po tzw. zimnych ogrodnikach a zakwitała ona po ok. 50 dniach od momentu wysiana do tego momentu trzeba było pilnować pszczoły czy mają dostatecznie dużo zapasów w gnieździe aby swobodnie się rozwijać . Ponieważ nie używano w tamtym czasie środków ochrony roślin było mnóstwo chwastów, które stanowiły pożytek rozwojowy ale były też okresy, że trzeba było pszczoły do okresu kwitnienia gryki podkarmiać. Karmiono syropem cukrowym po ok. 0,5 litra co dwa dni. Przed wywiezieniem około świętego Jana robiono przeglądy uli i zabijano wszystkie matki, tak, że do zbierania nektaru z gryki przystępowały prawie wszystkie pszczoły bo w ulu nie było czerwiu . Jak wspomina Pan Jan gdy pszczoły wylatywały na pożytek, to aż ciemno robiło się w powietrzu. Jego ojciec wychodził wcześnie rano przed dom i patrzył na pola, gdy widział lekką mgiełkę mówił, że dzisiaj gryka będzie dobrze miodowała.
Pszczoły były bardzo silne, w przeciągu 3 – 4 dni zapełniały cały ul miodem gryczanym. Wyjmowano wtedy jedną, dwie ramki i gdy się ją wstrząsnęło, a nakrop nie leciał z ramek przystępowano do miodobrania. Nie czekano na zasklepienie ramek. W ten sposób wirowano wszystkie ramki z ula. Pełen ul wirowano dwa razy, za trzecim razem wirowano 2-4 ramek bo już był czerw, a poza tym trzeba było zostawić pszczołom ok. 5 do 6 kg zapasów w ulu na rozwój. Gdy nie było tyle zapasu dokarmiano pszczoły. Przy dużej sile pszczół i dobrym pożytku pod ramkami do dna ula pszczoły ciągnęły dziką zabudowę, którą wyłamywano i również wirowano. W czasie tego jednego pożytku pszczoły przynosiły pszczelarzowi po ok. 60 kg miodu. Wspominając tamte czasy Pan Poznański żałuje, że nikt nie znał jeszcze wtedy kraty odgrodowej. Uważa bowiem, że mając ją do dyspozycji produkcja miodu mogłaby być o wiele większa. Rodzina Poznańskich posiadała wirówkę metalową na 4 ramki z napędem przekładniowym ręcznym.

Jako ciekawostkę podaje, że po wywiezieniu pszczół na plantację gryki na 4 rogach pola przy którym stały ule wbijano wysokie kołki na których mocowano wiechcie z gałązek brzozowych. Dookoła nie było wysokich drzew ani krzewów i wychodzące roje, jeśli się trafiły zawsze siadały na tych właśnie przygotowanych rojowabikach. Wystarczyło zdjąć wiecheć, a rój strząsnąć do rojnicy.
Miód odbierali bezpośrednio w gospodarstwie handlarze żydowscy. Jeszcze przed miodobraniem dostarczali beczki metalowe pojemności ok. 100 kg miodu każda. Płacili na miejscu po 2 zł za kilogram miodu. Dla porównania można podać, że za te pieniądze można było kupić ubranie robocze czy półbuty. Krowa kosztowała 70 – 80 złotych.
poz 0004Na zimę po zakarmieniu pszczół i ustaniu lotów, po przymrozkach przenoszono wszystkie ule do specjalnego budynku gdzie przebywały przez całą zimę. Wyloty były zwężone aby do środka nie dostały się myszy. W zależności od pogody otwierając lub zamykając specjalne otwory regulowało się temperaturę w pomieszczeniu. Był tam zainstalowany termometr, którego odczyty pomagały w podejmowaniu decyzji. Wiosną gdy już można było wynieść ule na zewnątrz, ojciec Pana Poznańskiego, a potem on sam rozmawiał z sąsiadami aby przez dwa, trzy dni nie wywieszali na zewnątrz prania szczególnie białego, bo podczas oblotów oczyszczających pszczół wszystko było zabrudzone. Sąsiedzi rozumieli to i stosowali się do prośby. Inna sprawa, że zawsze dostawali trochę miodu.

We wszystkich tych pracach Pan Jan Poznański początkowo jako dziecko, a potem młodzieniec brał czynny udział pomagając ojcu. W tym też czasie zaraził się miłością do pszczół, która pozostała mu do dnia dzisiejszego. Jednakże z uwagi na wiek dwa lata temu zrezygnował z prowadzenia pasieki i jak mówi bardzo mu brakuje możliwości pójścia do pasieki i posłuchania szumu drzew i przelatujących pszczół.
Ojciec Pana Poznańskiego należał do związku pszczelarskiego, który miał swoją siedzibę w mieście powiatowym Skałać. Związek zaopatrywał pszczelarzy w cukier dla pszczół po 10 kg na ul. Kilogram cukru spożywczego kosztował 1 zł, natomiast cukier dla pszczół 50 groszy za kilogram. Był to ten sam cukier jednak wymieszany z trocinami. Zapobiegało to przeznaczeniem go na inne cele niż dla pszczół. Cukier trzeba było jednak samemu sobie przywieźć ze związku. Tam też można było kupić węzę i drut do nawlekania ramek.
W tamtym okresie nie znano jeszcze w jego okolicy topiarek słonecznych. Wosk wytapiano umieszczając wycięte plastry w worku płóciennym w gorącej wodzie, a gdy się topił wyciskano pomiędzy dwoma deskami. Podobnie jak kiedyś odciskano ser. Ponieważ za pierwszym razem nie wyciśnięto dużo wosku bo szybko stygł, operację powtarzano kilkakrotnie. To co pozostawało po odciśnięciu wosku zabierali również handlarze żydowscy, płacąc po 20 groszy od kilograma.

W węzę ojciec Pana Poznańskiego zaopatrywał się u miejscowego pszczelarza, który posiadał prasę do produkcji węzy. Była to prasa metalowa z zaczątkami komórek wyżłobionymi w metalowych płytach. Kładło się na ogrzaną dolną płytę metalową płytę ciepłego wosku i mocno dociskało do siebie obie płyty metalowe. W ten sposób wychodził jeden plaster, był on jednak grubszy od produkowanych dzisiaj. Produkujący węzę również był pszczelarzem, a węzą zajmował się zimą , wytwarzając ją z powierzonego wosku.
Wtapanie węzy znacznie różniło się od dzisiejszego. Nie było radełek ani wtapiarek elektrycznych. Pod ramkę kładło się deskę wymiarami odpowiadającą wewnętrznym wymiarom ramki tak, że opierała się o druty, następnie na druty kładło się węzę i przesuwają po niej dłonią mocno dociskało do drutów. Wchodziły one w węzę ale niezbyt głęboko. Wystarczająco jednak aby podtrzymywać węzę i spełnić swoje zadanie.
W czasie wojny zarówno Niemcy jak i Rosjanie, którzy zajęli tamte tereny nie przeszkadzali pszczelarzom. W dalszym ciągu dostawali cukier ale miód oddawali do spółdzielni. Nie było już handlarzy żydowskich.

Gdy wojna dobiegała końca, na tamtych terenach zgodne współżycie ludności polskiej i ukraińskiej się skończyło. Zaczęły się napady UPA na wsie polskie, mordowanie ludzi i tworzenie oddziałów samoobrony w polskich wsiach i miasteczkach. Potem po zakończeniu wojny zaczęły się zapisy ludności polskiej na wyjazd do Polski. Był rok 1945. Ponieważ rodzina Pana Poznańskiego była raczej zamożna, a dochodziły już głosy, że tzw.„kułaków" wyślą na Sybir, postanowili od razu wyjechać i jak się potem okazało była to decyzja słuszna. Kilku zamożnych rolników, którzy nie wyjechali od razy zesłano potem w głąb ZSRR.
Ponieważ ojciec Pana Poznańskiego nie chciał rozstawać się ze swoją pasieką, poszedł na stację, gdzie stały wagony dla odjeżdżających do Polski zobaczyć, czy uda się zabrać ule z pszczołami. Okazało się, że nie. Przy nim żołnierz NKWD kazał jakiemuś gospodarzowi zostawić wszystkie ule które chciał zabrać.

poz 0002Po zapakowaniu dobytku, ( bez uli - pozostały w obejściu ) już na stacji okazało się, że będący tam przesiedleńcy – Łemkowie z Bieszczad zaczęli do żołnierzy NKWD wykrzykiwać, że przywieziono ich tu obiecując pełne gospodarstwa, a Polacy wywożą wszystko, nic im nie zostawiając. Wtedy też odebrano rodzinie Poznańskich jedną krowę i konia przekazując je Ukraińcom. Udało im się tylko przemycić worek tytoniu, który ojciec Pana Poznańskiego w poprzednim roku zebrał, drobniutko posiekał i ukrył w workach z sieczką dla bydła ( uzyskane już w Strzelinie ze sprzedaży tytoniu pieniądze pozwoliły im przeżyć pierwsze trudne lata do momentu uzyskania własnego gospodarstwa). Żołnierze NKWD dokładnie przeszukali wagon przed odjazdem jednak tytoniu nie znaleźli. W wagonach towarowych przez miesiąc jechali do Polski, aż wylądowali w Krośnie nad Odrą, akurat w Święta Wielkanocne. Były tam wolne gospodarstwa z pełnym wyposażeniem. Teren był wymarzony dla pszczół. Pola i lasy. Jednak mama Pana Poznańskiego bała się tamtej okolicy, były to tereny niemieckie. Uważała, że Niemcy mogą tu niedługo wrócić. Natomiast wiedzieli, że w Strzelinie – Gęsińcu mieszkał stryj Pana Poznańskiego – osadnik wojskowy i dlatego też postanowili przyjechać właśnie do Strzelina. Tu przechodzili różne koleje losu mieszkając kątem w różnych domach, aż wreszcie po 3 latach zamieszkali w obecnie zajmowanym gospodarstwie - swoim gospodarstwie.

Już w 1945 r zaraz po przyjeździe do Strzelina, chociaż nie mieli jeszcze własnego domu Pan Jan Poznański razem z założycielem Koła Pszczelarzy w Strzelinie Andrzejem Prawdą zaczęli jeździć po okolicznych wsiach i zbierali ule pozostawione tam przez poprzednich właścicieli – Niemców. Były to różne typy uli, inne jednak niż w jego rodzinnych stronach. Tu po raz pierwszy spotkał się z ulem wielokorpusowym, składającym się z nadstawek z niskimi ramkami. Właściciele gospodarstw z których zabierali zasiedlone ule bali się pszczół i byli zadowoleni, że się pozbyli ich sąsiedztwa. W ten sposób założył swoją własną pasiekę z różnych typów uli. Trzymał ją w sadzie p. Knorka – autochtona. Nie miał jeszcze wtedy własnego gospodarstwa. Po przeprowadzeniu się do własnego gospodarstwa sam robił ule z desek i w końcu doszedł do 20 – 30 rodzin pszczelich uli typu warszawskiego i wielkopolskiego. Pasieka znajdowała się w sadzie koło domu. Obsadził go akacjami, które dzisiaj mają po 20 metrów wysokości i przez lata dostarczały wziątku pszczołom. Pytany czy w swojej pracy z ulami czuł różnicę w obsłudze uli swojej młodości a późniejszymi, odpowiedział, że współczesne ule są wygodniejsze, jest lepszy dostęp do ramek.
Pan Poznański razem ze swoim kuzynem Janem Jankowskim, który kupił pasiekę od Andrzeja Prawdy, gdy ten nie miał już sił do zajmowania się nią, prowadzili gospodarkę wędrowną, przewozili pszczoły na rzepaki siane przez pobliskie zakłady rolne. Miód sprzedawali do Spółdzielni Ogrodniczo Pszczelarskiej w Strzelinie a także na targu strzelińskim.

Od początku należał do Koła Pszczelarzy w Strzelinie. Jak pamięta w tych początkowych latach było w Strzelinie kilku pszczelarzy m.in Szmidt na ul. Staromiejskiej, Szepertycki na ul. Staromiejskiej, Kamiński na ul. Brzegowej, Maftyjewicz na ul Ząbkowickiej. Kilka uli miał też ówczesny leśniczy z Gościęcić Pan Solarski. Jest to już jednak inna opowieść, wymagająca dotarcia do innych najstarszych członków Strzelińskiego Koła, aby ją uzupełnić i opisać w formie historii Regionalnego Koła Pszczelarzy w Strzelinie.

Opracował: Andrzej Gryglak

Prezes
Elżbieta Malinowska
Telefon
519 829 709
Skarbnik
Henryk Zychowicz
Telefon
71 392 05 34
Telefon
694 354 660
Redaktor Strony
Janina Szydłowska
Telefon
608 705 646
e-mail
j-szydlowska@o2.pl